Krakowski Bieg Walentynkowy to impreza dla wszystkich osób kochających bieganie w Polsce. Jej czwarta edycja odbędzie się się 10 lutego 2019 roku w Parku im. dr Henryka Jordana. Celem wydarzenia jest uczczenie Święta Zakochanych w aktywny sposób oraz zachęcenie jak największej liczby mieszkańców Małopolski do rozpoczęcia i rozwijania swojej przygody z bieganiem.
Po raz trzeci z rzędu biorę udział w Biegu Walentynkowym organizowanym na krakowskich Błoniach przez Stowarzyszenie ITMBW. Poprzednie dwie edycje – 2 oraz 3 kończyłem w zupełnie odmiennych nastrojach. Mój debiut zaowocował bardzo fajnym wynikiem lekko ponad 21 minut na 5-cio kilometrowej trasie. Z kolei mój drugi start w tej imprezie to straszne rozczarowanie. Nadzieje na poprawę życiowego rezultatu prysły na 2 kilometrze, gdzie prawdopodobnie przez zbyt wysokie tempo – nieadekwatne do wytrenowania – zakwasiłem organizm. Rezultat o 0:01 gorszy od życiówki dodatkowo negatywnie podziałał na moją psychikę.
W 2019 roku nie miałem ani ambicji na bicie rekordów, ani specjalnego planu na ten bieg. Zresztą, po rezygnacji z uczestnictwa w Koronie Maratonów Polskich podjąłem decyzję o traktowaniu biegania wyłącznie w kategoriach poprawy samopoczucia. Z kontynuacją współpracy z Kacprem Piechem również zwlekałem aż do początku stycznia. W końcu jednak postanowiłem nie dać się złamać i cieszyć się dalej bieganiem pod okiem trenera i według jego fajnych planów treningowych.
Kacper Piech na pewno uwzględnił przygotowania do startu w 4. Bieg Walentynkowym w harmonogramie treningowym. Ja tego specjalnie nie potrzebowałem i po prostu realizowałem wyznaczone plany. Szło całkiem nieźle na treningach, gdzie raz po raz osiągałem ponadprzeciętne rezultaty. Trening treningiem – zawody to zawsze dodatkowy stres, adrenalina i rywalizacja. Na zawodach jest zawsze inaczej.
Ponieważ moje tegoroczne bieganie będzie miało raczej niewiele wspólnego ze świętowaniem, jak to miało miejsce dotychczas, wszystko, co dotyczyło udziału w zawodach zostawiłem na dzień, w którym miał się odbyć 4. Bieg Walentynkowy. Jedynie co zrobiłem dzień wcześniej, to dziura w koszulce startowej Adidas, którą dostałem na urodziny od żony ☹. Na szczęście żona połatała dziurę i mogłem spokojnie skompletować strój na zawody.
Na 4. Bieg Walentynkowy wybierała się moja cała rodzina o czym dowiedziałem się dzień przed zawodami. Ale byłem zadowolony i nawet sam nakłaniałem żonę i dzieci na wizytę w Parku Jordana. Do tego oczywiście nie można pominąć faktu, że po raz kolejny będę mógł przebiec z synem ostatnie metry biegu. Akurat to napawało mnie najbardziej ogromnym szczęściem i satysfakcją.
Na zawody wyruszyłem sam, ponieważ musiałem dotrzeć do biura zawodów, odebrać pakiet startowy, przygotować się, przebrać, zrobić rozgrzewkę. Generalnie rzecz ujmując, przebrnąć przez cały rytuał związany z uczestnictwem w zawodach biegowych.
Są to chwile, kiedy chyba większość zawodników startujących w zawodach biegowych woli być sama, skoncentrować się, przeanalizować trasę, strategię na bieg, czy po prostu wyciszyć się na moment.
Do biura zawodów dotarłem na około półtorej godziny przed planowanym startem. Bez żadnego problemu, szybko i sprawnie odebrałem swój pakiet startowy. Po chwili zacząłem się przebierać, co zajęło mi dłuższą chwilę. Rzeczy oddałem do depozytu i ruszyłem na rozgrzewkę. Było to około 50 minut przed startem i chyba trochę za wcześnie. No ale przynajmniej nie musiałem robić rozgrzewki w biegu na linię startu jak w przypadku 5.PZU Cracovia Półmaraton Królewski.
Start i meta zawodów zlokalizowane były jak w 2018 roku – nieopodal wejścia do Parku Jordana od strony centrum miasta, pośrodku jednej z głównych alejek parkowych. Trasa również przebiegała śladem tej sprzed roku. Wtedy się sprawdziła więc nie było widocznie podstaw, żeby ją zmieniać.
Kilkanaście minut przed startem spotkałem swojego „Instagramowego znajomego” – Bartka Gierlickiego. Bartek już dawno złamał granicę 20 minut. Zamieniliśmy kilka słów o dyspozycji tego dnia, o planie na bieg itp. Itd. Po czy razem ruszyliśmy w kierunku startu.
W strefie startowej ustawiłem się na około 10 minut przed startem. Rok wcześniej stanąłem za daleko z tyłu i musiałem się trochę przepychać i straciłem cenne wtedy sekundy. Teraz stałem w pierwszej linii. Przez te 10 minut kreśliłem w głowie plan na bieg. Zastanawiałem się, czy nogi i głowa wytrzymają tempo w granicach 4 minut na kilometr, czy nie zakwaszę organizmu, jak przed rokiem, i czy już w tym momencie jestem w stanie biegać w okolicach 20 minut na 5 km czy jednak to jeszcze nie ten czas i czy w ogóle jest sens dzisiaj biec na maksimum swoich możliwości. Dużo pytań, na które odpowiedzi miałem otrzymać dopiero ruszając na trasę.
Na kilkanaście sekund przed sygnałem startowym do strefy weszli zawodnicy mający nadawać tempo rywalizacji, czyli biegacze z zakresu 16 – 19 minut na 5 km. Fajnie było stać z nimi ramie w ramie i choć wiedziałem, że za pierwszym zakrętem odjadą mi w siną dal, to przynajmniej przez tą krótką chwile na początku wyścigu będę z nimi biegł niemalże ramię w ramię.
Zaczęło się odliczanie: 10, 9….. 3, 2, 1 START !!!
I po raz pierwszy w 2019 roku ruszyłem na trasę zawodów!
Pierwsze kilkaset metrów do bramy Parku Jordana to czerpanie garściami z faktu, że biegnę w grupie z najszybszymi! No i tak jak zakładałem przed startem, tuż po wbiegnięciu na Błona krakowskie, jedyne co mi zostało z tego doborowego towarzystwa, to znikające w oddali postaci, tumany kurzu i wspomnienia 😊, ale jakże miłe wspomnienia 😊
Pierwszy kilometr pobiegłem można powiedzieć na rozpoznanie. W początkowej fazie biegłem równo z Bartkiem, ale czując, że jego tempo jest lepsze od mojego, a z kolei utrzymywanie takiego tempa może mnie słono kosztować, zdecydowałem pobiec na tyle, na ile organizm pozwoli. Tempo 3:49 napawało optymizmem. Drugi kilometr też całkiem nieźle mi poszedł i tempo, choć o 10 sekund wolniejsze, to było przyzwoite.
Nie gorzej było na trzecim kilometrze. Tam trochę pomógł teren i jego nachylenie. Z górki poprawiłem czas z poprzedniego kilometra o 2 sekundy. I tutaj wszystko co najlepsze tego dnia praktycznie się skończyło. Przede wszystkim dlatego, że opadałem stopniowo z sił. Pojawiła się również kolka, a fakt, że kolejni biegacze mnie zaczęli wyprzedzać tylko mnie dobijał emocjonalnie. W głowie powstał zamęt i stwierdziłem, że już wystarczy ścigania, czas pomyśleć, jak w dobrym stylu dotrzeć do mety.
4:33 na 4 kilometrze chwały mi nie przyniosło. Wbiegając do Parku Jordana czułem się okropnie. W głowie zaczęły pojawiać się standardowe myśli powątpiewania w sensowność udziału w zawodach i ścigania się w ogóle. Jednak tego dnia nie dałem negatywnym emocjom zepsuć mi całego dnia biegowego. Na usta wcisnąłem uśmiech, który był jak 6 bieg w aucie. Rozluźniłem się, wyprostowałem i wzorem ostatnich treningów zacząłem wydłużać krok unosząc wyżej kolana. Przyniosło to bardzo pozytywny efekt w postaci szybszego tempa i większej satysfakcji z biegania.
Na 400 metrów przed metą zaświtała mi myśl, aby dzisiejsze zawody zakończyć „do odcięcia”. I już miałem realizować to założenie, gdy uświadomiłem sobie, że przecież będę wbiegał na metę z synem i wytracę prędkość wcześniej i może mnie zatkać. Ponadto, jak będę wyglądał na zdjęciach z pianą na pysku ? 🙂 Uśmiechnąłem się szczerze do siebie i powoli skupiałem swój wzrok na miejscu, w którym umówiłem się z moją małżonką, że przyprowadzi dzieci. Był to ostatni zakręt przed metą, kończący 50 – 60 metrową prostą. Wypatruję i wypatruję, ale nie mogę dostrzec ani żony, ani synka ani córeczki… Podbiegłem specjalnie do barierek, bo wzrok mnie zawodzi, ale niestety, nie było ich w miejscu, gdzie się umawialiśmy. Popatrzyłem na wielki łuk wyznaczający metę, a w oczach aż mi zaiskrzyło ze zdenerwowania. Zacisnąłem dłonie i pognałem do mety. Te ostatnie 100 metrów biegłem jak kula ognia, która zaraz się roztrzaska o ścianę. Byłem przepełniony negatywnymi emocjami, rezygnacją i bezsilnością zarazem. Nie po raz pierwszy moja żona nie potrafiła uszanować faktu, że chcę dzielić się z dziećmi swoją pasją i pokazywać przez to, że życie nie polega tylko na pracy i jedzeniu oraz oglądaniu bajek.
Medal zawisł mi na szyi, ale zaraz po jego otrzymaniu, zdjąłem go i trzymałem w ręku. W strefie mety nie zabawiłem zbyt długo. Pomaszerowałem do miejsca, w którym umówiliśmy się z resztą rodziny i co zobaczyłem? Moją żonę z dziećmi, którzy właściwie dopiero co dotarli na miejsce… Kipiałem ze złości! Rzuciłem tylko w kierunku żony pytanie: czy tak się umawialiśmy? Nie czekając na odpowiedź podszedłem do synka, złapałem go za rączkę i powiedziałem, że pobiegniemy razem po medal dla niego w kierunku mety ile mamy sił w nogach. I pobiegliśmy!. Mój synek był oklaskiwany przez kibiców i z uśmiechem na ustach przekroczył linię mety. Po krótkich negocjacjach na naszych szyjach wisiały już medale.
Wróciliśmy do żony i córeczki. Mój syn był już myślami przy skate-parku, a ja kipiałem ze złości na żonę. Nie odzywałem się, bo wiedziałem, że jak tylko zacznę polemikę to wybuchnę, a raczej eksploduję. Zostawiłem familię i potruchtałem do biura zawodów po rzeczy z depozytu i ciasteczko. Przepyszną W-Z’etkę zaniosłem moim dzieciom, a one wspólnymi siłami w mgnienia oku wyczyściły talerzyk!
W tych zawodach czas był najmniej istotny. Priorytetem, który pojawił się przeddzień zawodów była możliwość finiszowania wspólnie z moim synkiem. Owszem, przez cały czas myślałem o poprawie rezultatu sprzed roku, o własnym rekordzie trasy, o zejściu poniżej 21 minut. Jednak podczas biegu dotarło do mnie, że to jeszcze nie ten czas, żeby bić rekordy. Pobiegłem na miarę swoich możliwości i z tego faktu jestem zadowolony.
Niestety, nie po raz pierwszy moja małżonka okazała ignorancję w stosunku do mojego wysiłku wkładanego w treningi, w przygotowanie do zawodów, w uczestnictwo w biegach. Jest mi przykro, że tak się dzieje i gdyby nie chęć pokazania się z najlepszej, sportowej strony swoim dzieciom, raczej nie zaprosiłbym ją na kolejne zawody.
Złość przeminęła po kilku dniach. Wróciłem do treningów, żeby w kolejnych tygodniach pobiegać w zawodach przygotowujących do największego wydarzenia biegowego w 2019 roku – 18. PZU Cracovia Maraton.